Lśnienie

Kilka tygodni temu toczyłem niezbyt intensywny spór na temat Lśnienia. Pewna młoda osoba próbowała mnie przekonać, że książka Stephena Kinga jest o wiele lepsza niż film wyreżyserowany przez Stanleya Kubricka. Powiedzmy sobie szczerze – w tym miejscu mój obiektywizm się kończy. Film Kubricka uwielbiam i raz na jakiś czas go oglądam. Wcale nie dlatego, że lubię horrory. Te raczej mnie śmieszą i stanowią rozrywkę, niż dostarczają jakichś emocji czy strachów. Chodzi raczej o pokazanie narastającego szaleństwa Jacka Torrance’a. Mimo tego, że grający go Jack Nicholson korzysta ze swojego ograniczonego repertuaru mimiki, która w wielu kolejnych filmach z jego udziałem przybrała karykaturalną formę. Mam takie wrażenie, że wielu reżyserów mówi do NIcholsona – a teraz zrób ten uśmiech, jak w Lśnieniu.

Krótko mówiąc film znam i lubię, a książki nie. Żadnej książki Kinga. Nie było nam nigdy po  drodze. Tak wiem, król horroru i tak dalej. Ale jakoś nie czytuję. Po tej krótkiej wakacyjnej wymianie zdań kupiłem książkę i przeleżała sobie spokojnie na czytniku, aż do teraz. Chciałem porównać. Chciałem zobaczyć co takiego jest w oryginalnej koncepcji, co sprawia, że ludzie uważają ją za arcydzieło. Podobno Kingowi wersja filmowa nie spodobała się. Jeśli film jest tak wyśmienity (mimo nominacji do Złotych Malin w 1980), to czego mogę spodziewać się po książce?

Przetrwałem niemal połowę. Dałem spokój. Wymęczyłem się jak niegdyś podczas czytania Drogi McCormaca. Najwyraźniej nie jestem grupą docelową. Nie rozumiem zarzutów, że Kubrick spłaszczył książkę i nic nie zrozumiał. Wręcz przeciwnie – uważam, że wyciągnął z niej esencję.

To, że w książce King wyjaśnia historię Jacka – jego wcześniejszego alkoholizmu i wydarzenia, dzięki któremu na jakiś czas przestał pić niczego nie zmienia.

Tak jak nie zmienia tego szczegółowe i nużące wyjaśnienie relacji Wendy z matką. W filmie jest nieco nierozgarnięta i antypatyczna (nominacja do Złotej Maliny w kategorii najgorsza aktorka), ale to nie ma znaczenia w całości.

Przegadana historia hotelu też nie ma znaczenia.

Dziwne są zarzuty fanów i samego Kinga. Ale co ja tam wiem. Nie znam się na horrorach. Książka jest tak łopatologiczna i dosłowna. Nie ma miejsca na wyobraźnię. Wszystko jest wyjaśnione, podane na tacy i wybebeszone.

Kończę w 67 procencie (na czytniku). Ostatnie strony przerzucałem już tylko, żeby zobaczyć, czy coś mnie zaskoczy, przyciągnie, ujmie. I nic. Pusto. Nie mam ochoty się dowiadywać, czy hotelowi Panorama wyrosną macki, czy to tylko alkoholowa wizja Jacka Torrance.

Wygląda na to, że właśnie rozstałem się z panem Kingiem. Nie czytałem przez tyle lat jego książek i tym samym uznajmy naszą znajomość za przelotną. Chemia nie teges – jak mawia osioł w Shreku.

Jeszcze tylko kilka uwag do samego tłumaczenia Zofii Zinserling. Nie rozumiem dlaczego tłumaczka (a redaktorzy to przyjęli) uparła się na “jasność”. Mamy tytuł książki Lśnienie i nigdzie ten zwrot na jej stronach nie pada. Shining jest tłumaczone wszędzie jako jasność, jaśnienie. Dziwne to trochę przy tak mocno osadzonym w języku i popkulturze określeniu lśnienie.

Rodzice zwracają się do Danny’ego tak jak mówił królik Bugs (co zresztą jest wyjaśnione w książce) – “doc” (what’s up, doc). Całe lata Bugs w polskich wersjach kolejnych kreskówek pytał, “co jest doktorku.” W książkowej wersji mamy “stary”. Brzmi to nieco drewnianie.

Tak, napisałem – drewnianie! Jeśli ktoś zgrzyta zębami, to podpowiem, że trzecia część książki została przetłumaczona jako “Osie gniazdo”. No dobra osie jest poprawną odmianą, zaś drewnianie nie… ale “osie gniazdo”? Żądli mi mózg.

Lśnienie, S. King

Lśnienie, Stephen King

Wyd. Prószyński, 2007

Tłum. Zofia Zinserling

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *