Ciągle się zastanawiam, jakie są motywacje, aby robić takie rzeczy. I nie znajduję odpowiedzi. Nie wiem. Myślę, że to coś, co jest w człowieku, impuls, i dlatego trzeba to robić. Czy się chce, czy nie chce, po prostu trzeba to zrobić.
Gdy Marek Kamiński zdobywał bieguny zdarzało mi się powtarzać, że nie rozumiem, jak na własne życzenie można wystawiać się na działanie tak ekstremalnego chłodu. W dorosłym życiu nie przepadałem za zimą. Zdecydowanie wolałem gorąco, zawsze istnieją sposoby schłodzenia się. Rozgrzać wyziębiony organizm jest znacznie trudniej.
Nie wiem czemu, ale rok temu – po śmierci syna – nastąpiła zmiana. W pierwszych tygodniach (listopad, grudzień) przesiadywałem godzinami na balkonie, ubrany niezbyt mocno. Chłód działał na mnie uspokajająco. Wkrótce zacząłem wychodzić na dłuższe spacery wzdłuż Wisły. Zacząłem poznawać miejsca, w niedalekim otoczeniu mojego miejsca zamieszkania, o których nie miałem pojęcia. Stawałem pośrodku pustej przestrzeni i starałem się czuć chłodne powietrze.
Podczas ostatniego roku wyjścia na pustkowia stały się rutyną. Gdy tylko mogę jadę nad brzegi Narwii, Wisły, czy Bugu.
Podczas ostatniego mroźnego wyjazdu nad Narew, gdy temperatura spadła do -19 stopni zobaczyłem widok, który dosłownie mnie oszołomił i zachwycił. Stałem tylko i patrzyłem, choć mimo rękawiczek ledwie byłem w stanie przytrzymać przycisk migawki.
Gdy na Biegunie Północnym było -19 stopni, Kamiński pisał, że jest wyjątkowo ciepło i zdejmował część odzieży ochronnej.
Nie czytam zwykle książek podróżników, ale pomyślałem sobie wtedy po tych mroźnych dniach, że sięgnę do wspomnień Marka Kamińskiego. Zobaczę, co on miał na celu wybierając się w tak nieprzyjazne miejsca.
Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998 to zapis zmagań podróżnika z zimnem podczas zdobywania biegunów północnego i południowego. Niewiele tam myśli filozoficznych, czy refleksji o świecie, jest to dosłownie dziennik wyprawy i jak sam w pewnym miejscu pisze autor, miał codziennie tylko dziesięć minut przeznaczone na pisanie przed wyjściem w drogę, a priorytetem zawsze była godzina wyjścia. Mamy więc raczej nużące czasami podsumowanie codziennych zmagań, niż dłuższe refleksje. Te pojawiają się w tle i raczej dowiadujemy się o tym, że dany dzień był dobry na myślenie o życiu, firmie, przyjaciołach, ludziach, literaturze.
Jednak co jakiś czas zdarzają się maleńkie perełki.
Jest w budowie jachtu taka chwila, kiedy już nie ma żadnych racji dla następnego kroku, a zmęczenie zmyło z ciebie wszelkie marzenia. I nie wiesz, czy spadasz, czy właśnie zerwałeś się do lotu. Tak, tak to przykre, że nie mogę odróżnić: lecę czy spadam. Na tym etapie są tylko dwa znaki: Tak i Nie. I nie mają dla mnie znaczenia żadne podróże, cała przyszłość. Mówię „tak”, robię jacht, ale przysięgam, że nie wiem dlaczego. Racje, które mógłbym podać, to za mało. Nie wytrzymują próby. Myślę, że tak jest ze wszystkim.
W końcu w życiu nadchodzi taki moment, kiedy jedyną racją, całym usprawiedliwieniem
i wytłumaczeniem dla tego, żeby żyć dalej, jest słowo tak. Nic więcej, nic mniej. I to mnie przeraża. A innych?
Różnica w postawie Kamińskiego widoczna podczas pierwszej wyprawy opisanej w dzienniku (Spitsbergen), gdy ma 26 lat, a kolejnej pięć lat później jest kolosalna. W tej pierwszej czuć zmęczenie ludźmi, tłumem, pozorem życia, blichtrem. W kolejnych (samotnych) wyprawach nie ma już tego rozgoryczenia światem, jest dużo czułości. W tym, co pisze o przyjaciołach, rodzinie i tym wszystkim co zostało poza biegunami.
Pierwsza opisana podróż to wspólne przejście wraz z Wojciechem Moskalem na Biegun Północny. Godzinami, a nawet całe dnie są tylko oni i natura, nie potrzebują ze sobą nawet rozmawiać, choć wspierają się w podróży. Miałem niejasne przeświadczenie, że oba skrajne punkty ziemi to przede wszystkim śnieg i mróz. Tymczasem podróż to ciągłe przedzieranie się na krawędzi ryzyka. Pozamarzane i sterczące kry (torosy), zdradliwe szczeliny, woda przykryta cienkim lodem. Codzienne przejścia to stan ciągłej koncentracji i uwagi oraz ogromnego wysiłku fizycznego.
Rozumiem go już teraz, choć nie jestem typem osoby stawiającej sobie trudne, na granicy możliwości cele. Ale jeśli chodzi o odczuwanie wrażeń, spojrzenie Kamińskiego jest mi już teraz bliskie.
Myślę, że już nie będę chciał się wybrać do Afryki ani Południowej Ameryki, bo tam kolory strasznie hałasują. A tu tylko biały i niebieski. Można w tych dwóch kolorach zmieścić wszystko, czego mi trzeba.
Nadal lubię różne kolory, ale w tym roku doceniam różne odcienie szarości. Nawet w te dni gdy nie wiadomo, czy jest ranek, południe, czy już po południu, jest w tej przestrzeni dookoła coś kojącego.
Czuję, że bez przyjaciół nic bym nie zrobił, nawet gdybym mógł. To, że firma rozwija się, że jest lepiej, sprawia im satysfakcję i to mnie motywuje do dalszego działania. Przede wszystkim to. Reszta jest mniej ważna. Bez innych byłbym biedny. W duszy, bo tak w ogóle materialnie jakoś bym sobie poradził może. Koty zawsze sobie jakoś radzą. Dokąd prowadzą te drogi, które znam, i czym się kończą? Dokąd ja nimi zajdę? Filozofia, praca, wyprawy polarne. Tego nie wiem. Czas płynie szybko i życie mija. Na pewno droga jest ważna, nie cel. Sam biegun, sukces, przygoda to puste pojęcia. Wypełnia je droga, czyli sposób, w jaki się to zrobiło.
Jedna rzecz mnie mocno zaintrygowała, bo pozostała niewyjaśniona. Jest moment podczas wyprawy z Wojtkiem Moskalem, gdy kontaktuje się z nimi stacja polarna i każe im poczekać kolejny dzień na ekipę telewizyjną. Sponsorzy, widzowie oczekują show. Obaj podróżnicy są sfrustrowani, jest 67 dzień wyprawy, paliwo oraz żywność wyliczone co do dnia, ponadto z każdą godziną postoju maleje szansa na realizację celu wyprawy, ze względu na wyjątkowo niekorzystną pogodę.
Czy ktoś tam stracił głowę? Dla cyrku narażać wyprawę?
[…]
Telewizja ma swoje racje, my mamy swoje, do tego jest zła pogoda. Może uda nam się ich przekonać. Jak nie, samoloty zaczną latać. Naszym problemem było dotarcie do Bieguna. Wydawało się to trudne. Nagle znaleźliśmy się w oku cyklonu. Chcemy iść dalej, a tu zaczyna się historia nie z tej ziemi, z którą musimy sobie poradzić. Musimy dojść za wszelką cenę.
W zasadzie nie wiadomo, jak się to zakończyło. Czy udało im się przekonać, do swoich racji, czy też musieli poddać się machnie medialnej.
Głównym celem dla Kamińskiego zdaje się być droga w ekstremalnie trudnych warunkach, na krawędzi własnych możliwości. Ale również cisza i samotność. Bycie wyłącznie z własnymi myślami, choć podczas marszu i zmagania się z kolejnymi kilometrami, często na te myśli nie ma miejsca. Jest tu i teraz – uważność na tym, żeby nie popełnić błędu.
Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998, Marek Kamiński
Wyd.: Fundacja Marka Kamińskiego, 2008