W Polsce żyją głusi, którzy nie znają języka polskiego: nie tylko nie potrafią mówić, ale również nie czytają ze zrozumieniem po polsku, chociaż skończyli szkoły dla głuchych.
Próbuję sobie przypomnieć, który to był rok. Może 2000, może 2001. Miałem wówczas telefon komórkowy, w którym pojawiała się funkcja telekonferencji. To było jeszcze przed erą smartfonów, więc na niewielkim ekraniku, jakość tych obrazów była dość ograniczona. Traktowałem tę opcję, bardzo reklamowaną przez producenta, jako zupełnie zbędny bajer. A później szedłem wieczorem ulicą Książęcą w Warszawie, tam gdzie mieści się siedziba Giełdy Papierów Wartościowych i minąłem mężczyznę, który rozmawiał przez telefon. Trzymał przed sobą aparat i migał do niego rękoma. Niedaleko, przy placu Trzech Krzyży znajduje się Instytut Głuchoniemych.
Dopiero wtedy do mnie dotarło, że tak właśnie dzięki technologii – pozornie zbędnej – świat dla części osób może stać się znacznie prostszy.
O tym, że migowy język Głuchych jest językiem zupełnie odmiennym od języka polskiego wiedziałem od dawna. Czytałem jakiś reportaż w połowie lat dziewięćdziesiątych. To budzi zdziwienie, bo większość z nas – słyszących, ma przekonanie, że to język, który za pomocą gestów dłoni odpowiada literom i słowom języka polskiego. To jednak nieprawda. To zupełnie inny rodzaj samodzielnego języka, nie mającego wiele wspólnego z językiem polskim. Wielu Głuchych urodzonych i mieszkających w Polsce, nie zna i nie rozumie języka polskiego. Nie potrafi w nim czytać, ani pisać. Do komunikacji korzysta z innego systemu. I tu zaczynają się poważne kłopoty i komplikacje.
Naturalnym językiem Głuchych w Polsce jest PJM – Polski Języki Migowy, który jest różnorodny, w zależności od regionów czy nawet niewielkich społeczności. Sztucznie stworzonym językiem, na podstawie zasad obowiązujących w języku polskim jest SJM – System Językowo-Migowy, przez wiele lat preferowany, narzucany, wymuszany na osobach niesłyszących lub słabosłyszących.
Czym się te oba języki od siebie różnią doskonale opisuje Anna Goc, w swojej książce Głusza.
Ale reportaż autorki to przygnębiająca opowieść o systemowej przemocy i wykluczeniu. Gdyby jeszcze dawało się ją uzasadnić niewiedzą czy jakimiś innymi zewnętrznymi czynnikami. Niestety za tę przemoc odpowiedzialni byli i wciąż są, ludzie, którzy mieli przekonanie, że pomagają Głuchym. To podobne przekonanie, jak choćby w przypadku Ole Ivaara Lovaasa (Neuroplemiona), który próbował leczyć dzieci z autyzmem stosując przemoc i “łamiąc je”, żeby dostosować do innych. Znormalizować. Ich potrzeby stawiając całkowicie poza oczekiwaniami społeczeństwa.
Stosujemy komunikację totalną, staramy się porozumieć z dzieckiem w tym języku, w którym jest nam najłatwiej do niego dotrzeć.
Proszę przeczytać to zdanie raz jeszcze. I jeszcze. Te słowa padają ze strony Jolanty Ruły, dyrektorki jednego z ośrodków dla osób głuchych w Polsce. Później są jeszcze zapewnienia o wdrażaniu zaleceń systemowych, o tym, że przecież ONI wiedzą, co jest dobre dla osób niesłyszących. Trzeba do nich mówić. Choć nie słyszą. Może kiedyś usłyszą. Trzeba ich uczyć gry na flecie, bo taki jest program. To się dzieje tu i teraz. Nie w odległym kiedyś. Nikogo nie zastanawia, dlaczego w stu dziewięćdziesięcioletniej historii szkoły, maturę zdały “dwie, może trzy osoby”. Szkoły, w której zabrania się migać, wprowadza kary i restrykcje, a większość nauczycieli nie zna języka migowego lub zna (często słabo) ten sztucznie stworzony, z którego sami Głusi niechętnie korzystają. I z rozmowy, jaką przeprowadziła Anna Goc z dyrektorką, wynika, że ona zupełnie nie widzi żadnego problemu.
Pod koniec książki autorka opisuje swoją podróż na Bali, gdzie w wiosce Bengkala na dwa tysiące mieszkańców jest około pięćdziesiąt osób głuchych (co jest związane z występowaniem specyficznego genu). Dwie trzecie mieszkańców wioski posługuje się językiem migowym i płynnie przechodzi na ten język w rozmowach, w których biorą udział niesłyszący. Idąc tropem dyrekcji poznańskiej placówki, powinni uczyć się słyszeć.
Jeśli na ulicy spotykają się głuchy ze słyszącym, w naturalny sposób przechodzą na język migowy. Nie wydaje się też – jak pisze de Vos – by głuchota była tu uznawana za coś złego. Nie jest traktowana jak ułomność. Słyszący mieszkańcy wioski, gdy mówią o kimś głuchym, dodają tylko słowo kolok przed jego imieniem, by określić, że jest głuchy.
Gdy czytałem te słowa przypomniał mi się Oliver Sacks opisujący swoją podróż na wyspę Guam, na której znajduje się bardzo duża populacja osób chorujących na stwardnienie zanikowe boczne (Wyspa daltonistów i wyspa sagowców).
Rodzina, przyjaciele, sąsiedzi przychodzą o różnych porach, żeby poczytać [chorej] gazety, opowiedzieć nowinki, powtórzyć plotki. […]
[opis pochodzi od misjonarza Fray Juana Pobre] “Są w naturalny sposób pełni współczucia […] jeśli pan domu albo jego żona, albo dziecko zachorują, wszyscy krewni ze wsi przynoszą im obiad i kolację, przygotowane z najlepszych produktów, jakie mają w domu. Robią to tak długo, aż pacjent umrze albo odzyska siły.”Ta akceptacja chorego jako człowieka i żywego członka wspólnoty obejmuje również osoby z chorobą przewlekłą lub nieuleczalną. Pomyślałem o swoich pacjentach z zaawansowaną ALS, przebywających w szpitalach lub domach opieki [gdy rodzina oraz lekarze] wolą o nich myśleć, nie jak o ludzkich istotach, ale o pacjentach podtrzymywanych przy życiu i znajdujących się pod doskonałą opieką medyczną.
W przypadku osób głuchych, funkcjonujących, czujących, myślących “system” (a ten to zawsze ludzie) wyrzuca ich poza nawias życia społecznego, a dodatkowo zabraniając kultywowania własnego języka i własnej kultury w zasadzie prześladuje. Przekonany, tak jak dyrektorka poznańskiej szkoły, że czyni wszystko dla ich dobra.
Kilka miesięcy temu w serii Biała Plama wydaliśmy powieść graficzną Karoliny Jeske Opowiedzieć ciszę. To przepiękna opowieść o utracie słuchu. O lęku ale również nadziei. Książka Karoliny nie mówi jednak o świecie, o którym pisze Anna Goc – o wykluczeniu przez ludzi, przemocy systemowej, niechęci do próby zrozumienia, z czym borykają się osoby głuche.
Mam dwadzieścia sześć lat. Od kiedy skończyłam dziesięć, wzywano mnie do sądu w nie mojej sprawie. O moje życie nikt nie pytał. A ono zaczynało się kilka razy. Po raz pierwszy, kiedy głuchemu małżeństwu mieszkającemu z głuchymi rodzicami urodziło się słyszące dziecko, czyli ja. Uczyłam się najpierw migać, potem mówić – dzięki słyszącym dziadkom ze strony mamy, z którymi widywaliśmy się dwa razy w miesiącu.
Po raz drugi, kiedy miałam cztery lata. Nie zapamiętałam tamtego spotkania, opowiedziała mi je mama, jako ciekawostkę: „Zabrałam cię na rozmowę o pracę. Kobieta, która ją prowadziła, zadawała pytania. Zapisywała każde na kartce, odczytywała je głośno i powoli. Musiałaś zauważyć, że nie rozumiem, bo puknęłaś mnie w ramię i zaczęłaś tłumaczyć”. Od tamtej chwili tłumaczyłam już zawsze, bez pukania w ramię.
Jako ośmiolatka próbowałam wezwać karetkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tłumacz powinien rozumieć rozmowę, w której bierze udział. „Rodzice są głusi, babcia i dziadek też. Dziadek zasłabł” – mówiłam do słuchawki. Kobieta, która odebrała, nie uwierzyła mi. Powiedziała coś o żartach.
Obowiązkowa lektura.
[Photo: SHVETS production]
Głusza, Anna Goc
Wyd. Dowody na Istnienie, 2022