Po całej serii książek o biedzie, wykluczeniu, nałogach i patologiach miałem myśl, że chyba warto odetchnąć przy jakimś choćby “harlekinie”. Czymś banalnym, miłym, opowiadającym o tym, że świat nie jest taki zły.
Ten wybór nie był oczywisty. Nie wiedziałem czego oczekiwać, poza tym, że książeczka ma już dziewięćdziesiąt lat i jest “zmysłowa”. Narodziny dnia, Sidonie Colette. W taki sposób chyba już się nie pisze. Co więcej ten malarski styl mógłby być w gruncie rzeczy męczący, gdyby nie było to nieco ponad sto stron, tylko trzysta lub więcej.
Całość jest wyznaniem, monologiem narratorki z jednej strony, z drugiej zaś rozmową z matką, poprzez dawne listy od niej. Ona sama ma już pięćdziesiąt lat i porządkuje swoje życie. Przegląda się w swoich miłościach i miłostkach, spędzając czas wśród kotów i roślin ogrodowych.
Jeden z wielkich banałów istnienia, miłość, odchodzi z mojego życia. Drugim takim wielkim banałem jest instynkt macierzyński. Kiedy już mamy za sobą jedno i drugie, spostrzegamy, że to, co zostało, jest wesołe i urozmaicone i że jest tego pod dostatkiem. Ale od tamtego nie da się uwolnić ani wtedy, ani tak jakbyśmy chcieli.
Bardzo to wszystko sensualne, malarskie i nostalgiczne. Nic się nie dzieje, choć jesteśmy w stanie sobie wyobrazić wszystkie sceny, rozmowy, a przede wszystkim nastrój dojrzałej kobiety.
Narodziny dnia, Sidonie Colette
Wyd.: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1975
Tłum.: Krystyna Dolatowska