Mam na imię Lucy

Nie lubię przegadanych książek. Powieści ciągnących się przez kilkaset stron, które starają się budować atmosferę, ale w gruncie rzeczy są nużące. Nie przekonuje mnie dokładność opisów, szczegółowość budowanego świata, wymuszone dialogi.

Przeciwieństwem wielkich tomiszczy, które zdają się dominować są kameralne historie. Nieduża objętość, intymna atmosfera i dużo niedopowiedzeń. Czuję się, jakbym słuchał opowieści przeznaczonej tylko dla mnie i nie śmiem zadawać pytań. Ważne jest to co powiedziane, choć to niedopowiedzenia rozpalają wyobraźnię.

Dokładnie taka jest Mam na imię Lucy, Elizabeth Strout. Nie potrafię podać powodów, dla których kupiłem ją pod koniec wakacji. Na próbę na pewno. Czasem przekonam się do modnych lub reklamowanych właśnie autorów i sięgnę po ich książki. Czasami przekornie po coś wcześniejszego. Żeby mieć złudzenie kontroli, a nie poddać się machinie marketingowej. W tym wypadku pamiętam, że przeglądałem kolejne tytuły Olive Kitteridge, Bracia Burgess. Ostatecznie wybrałem tę najnowszą.

Zdecydowanie teraz czas na pozostałe.

Mam na imię Lucy, E. Strout

Mam na imię Lucy, Elizabeth Strout

Wyd.: Wielka Litera

Tłum.: Bohdan Maliborski

2 komentarze do “Mam na imię Lucy”

  1. Jakieś nieszczęśliwe kliknięcie zeżarło mi długi komentarz. 🙁
    Napiszę jeszcze raz – bo w końcu przeczytałam tę książkę – ale już nie dzisiaj.
    Teraz tylko drobna uwaga dotycząca przekładu. „Fasolka po bretońsku”?! Heinza z puszek wcinali. Nie spodziewałam się po Maliborskim takiego kiksu. Kolejny dowód, że nie można ufać „sławie” tłumacza, zwłaszcza jeśli ta sława owionęła go w poprzednim pokoleniu…

  2. Zupełnie bez ekstazy. Czy zwykłej satysfakcji z lektury.
    Powiedz mi, o czym jest ta książka, bo nie wiem. To jakiś powrót do behawioryzmu Hemingwaya i mamy się domyślać, co bohaterowie czują, wyłącznie na podstawie tego, co się z nimi dzieje?
    Lucy ma biedne dzieciństwo, ale co z tego, skoro udaje jej się pójść na studia i wyjechać z prowincji do Nowego Jorku?
    Rodzice – ojciec – nie akceptują jej męża, ale Lucy wie, dlaczego.
    Czuje się niekochana, bo matka nigdy nie powiedziała jej tego wprost? Ale siedzi pięć dni przy jej łóżku w szpitalu. Czy słowa są potrzebne?
    Lucy rozstaje się z mężem – facetem empatycznym i pełnym zrozumienia. Dlaczego? Nie wiemy.
    Nie wiemy zbyt wielu rzeczy. Nie chce mi się ich domyślać.
    „Olive Kitteridge” była znacznie lepsza. I raczej dam sobie spokój z panią Strout, obawiając się, że jej inne książki są bardziej podobne do „Lucy” niż do „Olive”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *