Elegia dla bidoków

Nadrabiam wakacyjnie, kupione przynajmniej rok wcześniej tytuły. Elegia dla bidoków J.D.Vance’a zapowiadała się interesująco. Próba spojrzenia na biedną białą Amerykę. Nie z wielkich miast tylko „gdzieś w Appalachach”. Z perspektywy chłopaka, który wbrew wszelkim szansom osiągnął sukces, kończąc prawo na Yale. Wychowywany w biedzie przez dziadków, w patologicznej choć kochającej atmosferze. Wśród wyzwisk, przemocy i specyficznego poczucia sprawiedliwości po latach wspomina całość z ciepłem i nostalgią. To opis życia białych bidoków, z których część żyje z pomocy społecznej, a za wszelkie niepowodzenia wini wszystkich dookoła, choć nie podejmuje żadnej inicjatywy i aktywności. Zaś druga – mniej liczna grupa – próbuje w miarę możliwości zapewnić lepsze życie dzieciom lub wnukom stawiając na ich edukację. Do tej należy autor.

W tej książce mówię […] o tym, co dzieje się w życiu prawdziwych ludzi, kiedy gospodarka przemysłowa idzie do piachu. Mówię o reagowaniu na niekorzystne okoliczności w najgorszy możliwy sposób. Mówię o kulturze, która coraz silniej napędza rozpad społeczeństwa, zamiast mu przeciwdziałać. […] Zbyt wielu młodych ludzi jest odpornych na ciężką robotę. Dobre posady stoją otworem, bo nie ma chętnych, by je podjąć na dłużej. A młody chłopak, który ma wszelkie powody, by wziąć się do pracy – utrzymanie przyszłej żony, dziecko w drodze – beztrosko odpuszcza sobie dobrze płatną robotę ze świetnym ubezpieczeniem medycznym. Co bardziej niepokojące, kiedy ją traci, uważa, że to on został skrzywdzony. Widać tu brak chęci: poczucie, że ma się nad własnym życiem niewielką kontrolę, jak też skłonność do obwiniania wszystkich, tylko nie siebie. To coś, co odstaje od ogólnego krajobrazu gospodarczego dzisiejszej Ameryki.

Vance nikogo nie oskarża. Po prostu pokazuje miejsce i ludzi przez pryzmat swojej rodziny, krewnych, sąsiadów. Wiele rzeczy można by odnieść do biednych regionów Polski z uwzględnieniem odpowiednich proporcji. Wszak nie ma u nas tylu osób żyjących w rozpadających się przyczepach kempingowych czy wybudowanych przez ich przodków ruderach. Gdy opisuje, w jaki sposób traktowani są przybysze z biednych miasteczek przybywający do bogatszych miast i stanów spotykając się z dystansem i pogardą, przypomina mi się stosunek do „słoików” części mieszkańców Warszawy. Brak wykształcenia sprawia, że pełni są przesądów, prostej religijności i patriotyzmu. Choć te uczucia są szczere, to jednak mocno ograniczające.

Zmieniła się nasza religijność – skupia się teraz wokół Kościołów silnych emocjonalną retoryką, ale nieskorych do budowania wsparcia społecznego tego rodzaju, którego potrzebują ubogie dzieci, żeby do czegoś dojść.

W   owym czasie o   gejach wiedziałem właściwie tylko tyle, że wolą mężczyzn od kobiet. Idealnie spełniałem to kryterium: nie lubiłem dziewczyn, a   moim najlepszym kumplem na całym świecie był taki chłopak, Bill. „O nie, pójdę do piekła!”Napomknąłem o tym Mamaw, wyznając jej, że jestem gejem i   że boję się, że będę się smażył w piekle. – Kurwa, nie bredź jak debil –odparła. –Skąd miałbyś wiedzieć, że jesteś gejem? Wyłożyłem jej tok moich przemyśleń. Mamaw parsknęła śmiechem, po czym, zdaje się, myślała przez chwilę, jak wytłumaczyć to zagadnienie chłopakowi w   moim wieku. W końcu zapytała: – J.D., ciągnie cię do ssania pały? Wytrzeszczyłem oczy. Kto mógłby mieć ochotę na coś takiego? Babcia powtórzyła pytanie. – No pewnie, że nie! –odparłem. – No to nie jesteś gejem. A nawet jakbyś miał ochotę komuś possać, to i tak nic złego. Bóg wciąż będzie cię kochał. I   to zamknęło temat. Najwyraźniej nie musiałem się już martwić, czy jestem gejem, czy jednak nie. Z wiekiem doceniłem głębię słów Mamaw: geje, choć ich nie znała, w żadnym sensie nie zagrażali bytowi babci. Chrześcijanie mieli znacznie poważniejsze zmartwienia. Tymczasem w moim nowym kościele mogłem się nasłuchać o   gejowskim lobby i o wojnie z Bożym Narodzeniem więcej niż o tym, do jakich dokładnie cnót powinien dążyć chrześcijanin.

A jednak po około jednej trzeciej książki nudzi mnie autobiografia autora. Zbyt szczegółowa, zbyt jednostkowa, wiadomo, że takie życie istnieje i wiadomo, że nielicznym uda się wyrwać z tego kręgu biedy. Przerywam, ale dwa dni później do niej wracam ciekawy, w którym momencie autor opuścił swoje rodzinne strony. Sam zwraca uwagę, że miał sporo szczęścia, choć ów fart był możliwy dzięki nauczycielom, czy dorosłym, którzy zauważyli jego potencjał i którym chciało się go wspierać. Ale przede wszystkim ważna była determinacja jego dziadków, którzy wpoili mu przekonanie o wartości pracy i edukacji, choć sami nie byli wykształceni.

Nie wszyscy w   białej klasie robotniczej walczą o   przetrwanie. Już od dziecka wiedziałem, że istnieją dwa odrębne kodeksy obyczajowe, dwa warianty presji otoczenia. Moi dziadkowie reprezentowali jeden z   nich: staromodni, nieostentacyjnie pobożni, wierzący we własne siły, ciężko pracujący. Moja matka i stopniowo cała dzielnica ucieleśniali ten drugi: skupieni na konsumpcji, odosobnieni, gniewni, nieufni.

[…]

W  jej domu [babci] obowiązywały trzy zasady: brać się do nauki, brać się do szukania pracy i  „brać się, kurwa, do galopu i pomagać babci”. Nie było wyznaczonej listy domowych obowiązków, po prostu musiałem pomagać przy każdej pracy, do której akurat wzięła się Mamaw. Nigdy nie mówiła mi, że mam coś zrobić –wystarczało, że wrzeszczała na mnie, kiedy się do czegoś brała, a ja nie zjawiałem się z   pomocą.

Nadużyciem jest jednak to co napisano w materiałach redakcyjnych – „zdaniem recenzentów i czytelników Elegia dla bidoków odpowiada na pytanie: dlaczego Donald Trump wygrał wybory.” Nic takiego nie widzę poza ogólnym brakiem zaufania do zamożnej klasy średniej, jaką reprezentował choćby Obama, czy brakiem wykształcenia, które skutkuje wiarą w różne teorie spiskowe. Ludzie, wśród których się wychowywał głosowali na Demokratów, czasem na Republikanów, ale każdy prezydent będzie dla nich z innego świata. Co ciekawe, dla wielu biednych frustracją były programy socjalne.

Politolodzy zmarnowali miliony słów na próby wyjaśnień, czemu w   ciągu życia niespełna jednego pokolenia rejon Appalachów i Południe z   twierdzy demokratów stały się matecznikiem republikanów. Niektórzy winą obarczają konflikty rasowe i   poparcie Partii Demokratycznej dla ruchu obrony praw obywatelskich. Inni przywołują kwestie religijne i   zakorzeniony wśród tamtejszych chrześcijan konserwatyzm obyczajowy. Jednak w znacznej części za objaśnienie wystarczyłoby to, że wielu białych przedstawicieli klasy robotniczej dostrzegło dokładnie to samo, co ja, stojąc za kasą w   Dillman’s. Już w latach siedemdziesiątych biała klasa robotnicza zaczęła przechodzić do obozu Richarda Nixona, ponieważ –jak to ujął jeden z jej przedstawicieli –mieli poczucie, że rząd „płaci ludziom, co tera są na zasiłku i nic nie robią! Się śmieją z   naszego społeczeństwa! A my wszyscy ciężko harujemy, a oni się z nas śmieją, że robimy dzień w dzień. […]

Beneficjenci dopłat z Section 8 niezbyt różnili się od nas wyglądem. Nestorka pierwszej rodziny, która sprowadziła się do domu sąsiada, urodziła się w Kentucky, ale za młodu przeniosła się na północ, kiedy jej rodzice ruszyli na poszukiwania lepszego życia. Kręciła z paroma facetami, każdy zostawił jej dziecko i zero alimentów. Była miła, jej dzieci też. Jednak narkotyki i awantury późną nocą zdradzały istnienie kłopotów, nazbyt dobrze znanych nazbyt wielu przesiedlonym bidokom. W obliczu takiego odzwierciedlenia kłopotów własnej rodziny w Mamaw narastały frustracja i gniew. Z tego gniewu zaś zrodziła się Bonnie Vance , ekspertka w dziedzinie socjologii: „Leniwa z niej kurew, ale skończyłoby się, jakby musiała znaleźć sobie robotę”. Albo: „Nienawidzę tych chujów, co dali tym ludziom forsę, żeby mogli się sprowadzić do naszej dzielnicy”. Ciskała się na tych, których widywała w spożywczym: „Nie rozumiem, jak to jest, że ludzie, co przepracowali całe życie, muszą liczyć każdy grosz, a te dziady fundują sobie z naszych podatków wódę i minuty na komórki”.

Wygląda więc na to, że barwy polityczne (i sztuczny często podział na prawicę i lewicę) nie jest tak ważny, jak to komu podoba się rozdawnictwo, a kogo frustruje. I których wyborców jest więcej. To może być ciekawe doświadczenie również na naszym podwórku w nadchodzących latach.

[Photo by Dan Meyers on Unsplash]

Elegia dla bidoków, J.D. Vance

Elegia dla bidoków, J.D. Vance

Wyd.: Marginesy, 2018

Tłum.: Tomasz Gałązka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *