Cienka czerwona linia

Musiała to być jakaś siódma klasa szkoły podstawowej. Raczej nie szósta, choć kto wie. Moi koledzy wtedy zaczytywali się w serii “tygrysków” (Biblioteka Żółtego Tygrysa). Wymieniając się, kupując, dyskutując. Nie przypominam sobie, żebym, którąkolwiek skończył, choć objętościowo były niewielkie. Tematyka zupełnie mnie nie interesowała. Zamiast czytać o ruchach wojsk i oczywiście bohaterskich polskich żołnierzach, pociągała mnie bardziej bardziej mitologia grecka i rzymska oraz tak zwana literatura dziewczęca (m.in. Ania z Zielonego Wzgórza).

I nagle wypożyczyłem z biblioteki powieść. To pierwsza moja książka, o której świadomie pamiętam, że nie byłem w stanie się od niej oderwać. Czytałem całą noc kończąc nad ranem. Między tapczanem a ścianą miałem kilkunastocentymetrową przerwę. Żeby nie było widać mojej aktywności, zwykle tam się chowałem wieczorami z latarką, w pozycji, którą jest w stanie bezboleśnie osiągnąć wyłącznie młody organizm. To był Król szczurów Jamesa Clavella.

Zastanawiam się, czy wtedy zaczęły budować się zręby moich przekonań dotyczących wojny, waleczności, bohaterstwa. Bo ten rodzaj literatury został ze mną później na długie lata. Nie ruchy wojsk, kampanie, zwycięstwa lub porażki tylko człowiek. Bez względu na to, czy będący po stronie wygrywającej czy przegrywającej to zawsze upodlony i zmuszony do najgorszych rzeczy. To było tak dalekie od tego, jak wojnę pokazywała szkoła peerelowska i promowana literatura. Kilka lat później przed maturą wróciła ta tematyka ze zdwojoną siłą. Gdy mój najbliższy przyjaciel tuż przed maturą zdecydował się na wybór szkoły wojskowej, ja byłem już mocno zaimpregnowany prozą Remarque’a, Hellera, Mailera, Jonesa i innych. Maturę z języka polskiego naszpikowałem odwołaniami do ich powieści. Na ściągach miałem całe cytaty i fragmenty. To były bardzo dziwne ściągi. Wyłącznie cytaty z książek, które w ogóle nie były w lekturze. Nie pamiętam tytułu pracy maturalnej. WIem tylko, że wykonałem taką woltę, by pisać o bezsensie wojny, złudzeniu bohaterstwa. Moja nauczycielka skomentowała, że nie ma do czego się przyczepić, ale zmiana tematu w dwóch pierwszych akapitach, żeby opowiadać o tym, o czym samemu się chce, jest nieco ryzykowną strategią.

Być może mam szczęście, że to był schyłek socjalizmu. To nie było pożądane pisanie o wojnie.

Mój przyjaciel – militarysta, ja pacyfista. Ciekawa ta przyjaźń. Swoją drogą po kilku latach zrezygnował ze szkoły wojskowej. Zdecydowanie nie podobało mu się bycie “kotem” i pięcie się po kolejnych szczeblach, żeby osiągnąć jako taki status.

Moje podejście do bohaterstwa bliskie było temu, co ostatnio zaznaczyłem sobie u Klemperera w LTI – notatnik filologa.

Tylko w bardzo rzadkich przypadkach skłonny jestem wierzyć w heroizm, tam gdzie daje on zbyt głośno o sobie publicznie znać i gdzie w razie powodzenia zanadto się opłaca. Heroizm jest tym czystszy i większy, im jest cichszy, im mniejszy ma rozgłos, im mniej jest zyskowny dla samego bohatera, im mniej dekoracyjny.

Klemperer co prawda pisał o nazistowskiej propagandzie heroizmu, ale komuniści robili niemal to samo. Praktycznie cała szkolna edukacja opierała się na pytaniach w stylu: “czy byłbyś taki, jak bohaterowie Kamieni na szaniec”. Do tego kanonu nie pasowała proza i poezja Tadeusza Borowskiego. Tu nie było żadnego bohaterstwa. Była walka o przeżycie. Bez godności.

Wracałem w ostatnich miesiącach po latach do Remarque’a i postanowiłem podczas tej podróży w przeszłość wykonać kolejny krok. Chciałem sięgnąć po którąś z pacyfistycznych powieści wojennych. Miałem ochotę na Nagich i martwych Mailera, ale mój egzemplarz jest gdzieś spakowany, a w bibliotece nie było. Wybór padł na Cienką czerwoną linię, Jamesa Jonesa.

Zacząłem ją miesiąc temu i dawkowałem sobie bardzo powoli. No cóż, nie jest to apoteoza wojny i bohaterstwa. W owych powrotach próbuję sobie cały czas odpowiedzieć na pytanie, czy te książki robią nadal wrażenie po latach i co mogłem wtedy z nich odbierać.

To jak pisze Jones o operacji wojskowej dziś być może już nie imponuje, ale chyba wiem, co mnie w niej uderzyło przed laty. Opisywani przez niego żołnierze byli zwykłymi ludźmi. Z lękami, wadami, uprzedzeniami. To nie były pomniki, do jakich przyzwyczaiła polska szkoła (czy to w ogóle się zmieniło?). Amerykanie mieli swoją traumę związaną z wojną w Wietnamie, która z pewnym mitem heroizmu potrafiła się rozprawić. W tym wypadku chodzi jednak o II Wojnę Światową i amerykańską ofensywę przeciw Japonii czyli teoretycznie wojnę obronną (choć nie na terenie własnego kraju). To duża różnica. Wspominał o tym Stanisław Likiernik.

Może taka jest różnica między agresorem i obrońcą? Ten drugi rzadziej chyba popada w szaleństwo, choć uczestniczył w prawdziwych makabrach.

Oddział C-jak-Charlie sportretowany przez Jonesa walczy, bo są to po prostu żołnierze. Ale już od pierwszych stron dowiadujemy się, że wielu z nich znalazło się tam przypadkiem, że wielu kombinowało jak odbębnić służbę tak by nie dostać się na pole walki. A jeśli już do tego dojdzie, to jaki rodzaj ran uzasadni ich zwolnienie. Opis brudu i smrodu panującego na statku transportującym wojsko jest logiczny, ale nie był to typowy sposób pisania o kampaniach wojennych.

Genialnym zabiegiem Jonesa jest przeskakiwanie z postaci na postać w trakcie walk. Krótki opis, poznajemy drobne epizody z życia danego żołnierza, jego aktualne przemyślenia i … kula lub granat kończy to wszystko. Następny… i znów śmierć. Następny, następny, następny.

Gdy miałem kilkanaście lat ten rodzaj książek otwierał mi oczy. To były realne postaci. U nas spiżowy żołnierz bez skazy, u innych ludzie z lękami, tchórzostwem wątpliwościami. Dopiero wiele lat później potwierdzenie mojej obserwacji znalazłem u Boya-Żeleńskiego w Brązownikach. Co prawda jego uwagi dotyczyły pisarzy i poetów, ale w gruncie rzeczy rozciągało się to również na postaci literackie.

czy to wskutek naszych narodowych właściwości, czy bardziej jeszcze wskutek wiekowego pijarsko-jezuickiego wychowania, czy wskutek tragicznego zagmatwania naszych kolei dziejowych, stosunek nasz do naszych pisarzy stał się odmienny niż gdzie indziej. Wszystko pod kątem krzepienia serc, zbudowania narodu, młodzieży… Socjaliści odziedziczyli to po „konserwie”. I szczęście to prawdziwe dla nas, że los dał nam pisarzów dosyć bogobojnych; inaczej nie nastarczylibyśmy z załgiwaniem. Niedawno odezwały się głosy, że czas skończyć z legendą, jakoby Przybyszewski pijał kiedy wódkę! Cóż za szczęście, że nas Opatrzność nie pokarała takim poetą jak Villon!

Literacka postać obrońcy ojczyzny miała być uduchowiona, bez skazy. Idąc tropem Boya-Żeleńskiego żołnierz nie tylko nie pijał wódki (a jeśli nawet, to było to niemal misterium), ale nie sikał, nie wymiotował i pozbawiony był cielesności.

U Jonesa (i nie tylko) są bardzo cieleśni.

 

Cienka czerwona linia, J. Jones

Cienka czerwona linia, James Jones

Wyd.: vis-a-vis/Etiuda

Tłum.: Bronisław Zieliński

3 komentarze do “Cienka czerwona linia”

  1. OT. A przekład dał się czytać?
    Pytam, bo niedawno tłumaczyłam film dokumentalny o Hemingwayu, z cytatami z książek. Pracowicie te cytaty wyszukałam, po czym… przełożyłam potrzebne akapity sama. Nie chodziło nawet o to, że język był staroświecki. Przede wszystkim był cholernie kostropaty. Zieliński niewątpliwie znał angielski, i to żywy angielski, i tak nieźle jak na „tamte czasy”, ale – tak teraz myślę – była to jego jedyna „kwalifikacja” do pracy tłumacza. Jeżdżenie z autorem na polowania nie ma tu większego znaczenia. Sądząc po fragmentach, które przejrzałam, całego Hemingwaya należałoby przełożyć na nowo.

    Zawsze wiedziałam, że Zieliński miał kłopoty z cenzurą i że z polskich wersji wyleciały wulgaryzmy, których Hemingway używał z upodobaniem. Nie sądziłam jednak, że tłumaczenia aż tak rozmijają się z oryginałem. W czasach licealnych i studenckich łykałam je jak pelikan, bo leciałam za treścią. Teraz widzę, że są niedobre – po polsku – i niewierne.

    1. Redakcja by się przydała na pewno, bo sporo jest „nietypowych” odmian. Nie pamiętam już co, ale ze dwa razy nawet sprawdzałem, czy to nie jakiś ewidentny błąd.
      Język jest „soczysty” bez „kurde”i „o rany” więc może udało mu się przekonać tym razem cenzorów.

  2. No to dobrze, że miałeś przyjemność z lektury.
    Ja – z konieczności – zestawiałam oryginały z przekładami, a wtedy wszystkie omsknięcia widać od razu.

    A co do Zielińskiego, którego wcześniej spostponowałam. Fakt, nie był filologiem. Ale ukończenie przedwojennego warszawskiego liceum Staszica, a potem studiów prawniczych pewnie i tak lepiej go wyposażyło w narzędzia „przekładowcze” – w wiedzę o języku – niż dużą grupę współczesnych, przepraszam, tłumoków, nie tłumaczy.

    Co nie zmienia sytuacji – redakcja albo nowe przekłady.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *