Grek Zorba

Pochłodniało. Milczeliśmy. Morze tam, za trzcinami, wzdychało cichutko, spokojnie. Wiatr ustał, słońce zaszło. Para kruków przeleciała nad nami, ich skrzydła zatrzeszczały niby darty jedwab – na przykład koszulki jakiejś szansonistki.

Od kilku już tygodni zerkałem na półkę, na której stoi Grek Zorba, Nikosa Kazatnzakisa. Stare wydanie z końca lat osiemdziesiątych, z Anthony Quinnem, czyli filmowym Zorbą na okładce. Czytane kilkukrotnie przed ponad trzema dekadami. Korciło mnie, żeby ją ponownie przeczytać, gdy nagle ukazała się informacja, że wydawnictwo Znak szykuje nowy polski przekład (Ireneusz Kania). Uznałem, że to będzie dobry pretekst, żeby znów sięgnąć po Zorbę

Jestem na wakacjach, więc nie mogę sięgnąć po swój stary zeszyt z cytatami, żeby zobaczyć co czytający nastolatek wtedy zapisał. Co zrobiło na nim wrażenie. Czytam teraz powoli. Wakacyjnie. Chłonąc krajobrazy Suwalszczyzny, na której niemal nie spotykam ludzi. Nie potrafię zrozumieć, co chłopakowi przed dwudziestką mogło się podobać w tej historii, w której splatają się losy trzydziestokilkuletniego intelektualisty z sześćdziesięciopięcioletnim Zorbą. Ale płynę w tej historii. Zupełnie inaczej niż, było to w przypadku innych moich powrotów do ważnych książek młodzieńczych (Wilk stepowy, Gra w klasy). Może utożsamiałem się z narratorem – intelektualistą, postanawiającemu udowodnić swojemu przyjacielowi, który nazwał go gryzipiórkiem, że potrafi nie tylko pisać i myśleć i planuje na Krecie uruchomić kopalnię. Może tak jak on chłonąłem słowa prostego Greka – Alexisa Zorby, który pokazuje mu nieco cynicznie, nieco przewrotnie świat od innej strony. Świat, który jest tu i teraz. Nie wiem, co rozumiałem.

Dziś bliżej mi już do Zorby jeśli chodzi o wiek, i podoba mi się to, że on nie musi już nikomu nic udowadniać. Może jest prostakiem, może prowokatorem, ale w gruncie rzeczy, nie sposób odmówić mu – mimo wszystko – szczerości i prostolinijności. Zorba ma swoje traumy z przeszłości. Początek XX wieku na Bałkanach to czas krwawych konfliktów, Zorba brał w nich udział. Jego przeżycia pozwoliły mu określić pewną filozofię życia.

Kiedyś mówiłem tak: to jest Turek, to jest Bułgar, a to Grek. W imię ojczyzny robiłem rzeczy, szefie, od których zjeżyłby ci się włos: mordowałem, kradłem, paliłem wioski, gwałciłem kobiety, domy równałem z ziemią… Dlaczego? Dlatego, że byli to Bułgarzy albo Turcy. Niech cię szlag trafi, łobuzie, powtarzam sobie często i przeklinam siebie samego, niech cię diabli wezmą, półgłówku! Ale chyba nabrałem trochę rozumu. Teraz patrzę na człowieka i mówię: ten to dobry człowiek, tamten jest zły. A czy to akurat Bułgar lub Grek? Nie obchodzi mnie. Teraz pytam tylko, czy ktoś jest dobry, czy zły. A im jestem starszy, to – klnę się na ten chleb, który jem – nawet ta sprawa coraz mniej zaczyna mnie interesować. Dobry czy zły – czy to w końcu takie ważne? Wszystkich ludzi mi żal, na widok człowieka serce mi pęka, choć udaję, że guzik mnie on obchodzi. Popatrz, mówię sobie, ten biedak je, pije, kocha, boi się, ma jakiegoś swojego boga i przeciwboga, też kiedyś odkituje i jako sztywniak legnie w ziemi, gdzie będą go żarły robaki… Biedaczyna! Wszyscy jesteśmy braćmi, mięsem dla robactwa!

[…]

Przechodziłem kiedyś przez wioskę. Dziewięćdziesięcioletni staruszek sadzi drzewko migdałowe. „Ej, dziadku – mówię mu – sadzisz jeszcze migdałowce?” A on prostuje się i mówi: „Widzisz, synku, działam tak, jakbym był nieśmiertelny!”. Ja mu na to: „A ja tak, jakbym za chwilę miał umrzeć!”. Który z nas miał rację, szefie?

Można spojrzeć na Zorbę jak na nieudacznika i utracjusza, ale to pozory. Widać to w sposobie, w jaki podchodzi do zleconej mu pracy przez narratora – nadzorcy budowanej na Krecie kopalni. Gdy pracuje to na całego. Podobnie, jak wtedy, gdy pije, kocha, żyje. Rozpoczynając tę lekturę po latach, pamiętałem (i czasem się do tego odwoływałem, choć w sumie chyba rzadko stosowałem) przede wszystkim to podejście Zorby:

– Wiesz, co ja robię, kiedy czegoś bardzo chcę? Jem, jem, ile tylko wlezie, żeby się wyzwolić i już o tym nie myśleć. Albo żeby na samą myśl czuć wstręt. Dawno, kiedyś w dzieciństwie, strasznie zachciało mi się czereśni. Nie miałem pieniędzy, więc kupowałem je po trochu, jadłem i coraz mocniej ich pragnąłem… Dzień i noc myślałem tylko o czereśniach, ślina mi ciekła… męczarnia, mówię ci! Aż któregoś dnia zezłościłem się albo zawstydziłem… czy ja wiem? Zdałem sobie sprawę, że te czereśnie robią ze mną, co chcą, upokarzają mnie. I co wykombinowałem? Budzę się w nocy, po cichutku wstaję, przeszukuję ojcowskie kieszenie, znajduję srebrną monetę i ją kradnę. Wcześnie rano wstaję, idę do jakiegoś sadu i kupuję cały koszyk czereśni. Siadam sobie w zacisznym miejscu, zabieram się do jedzenia. Jem i jem, opycham się nimi tak, że aż brzuch mnie zaczyna boleć i rzygam. Porzygałem się, szefie, i w ten sposób uwolniłem się od czereśni. Odtąd nawet na nie nie spojrzę. Stałem się wolnym człowiekiem. Patrzyłem na czereśnie i mówiłem: już was nie potrzebuję! Tak samo było u mnie z winem, tak samo z papierosami. Nadal piję i palę, lecz kiedy tylko zechcę – prask! i koniec, jak nożem uciął. Namiętność mnie nie ujarzmiła. Tak samo z ojczyzną. Pragnąłem, napchałem się, zwymiotowałem i się wyzwoliłem.

Może momentami ta historia jest nieco egzaltowana, może młody czytelnik będzie czuł się zaniepokojony i zagubiony w patriarchalnym i seksistowskim świecie dwóch mężczyzn i tej specyficznej kulturze honoru. To jednak nie jest Kreta luksusowych hoteli, na którą dolatują tanie linie lotnicze. To Kreta biedy, beznadziei, przemocy, dewocyjnej religijności i obłudy. 

Urzeka mnie jedna z ostatnich scen, gdy po katastrofie kolejki, wszyscy robotnicy i obserwatorzy rozpierzchają się, a Zorba podchodzi do rożna, na którym piecze się jagnię. Pieczyste miało być częścią uroczystości, z okazji uruchomienia kolejki. Zorba zdejmuje mięso z rożna, kroi je.

– Pyszne, mówię ci, szefie, pyszne! Chcesz kawałek?

– No to przynieś też wino i chleb, zgłodniałem.

Tu nie ma nic więcej do dodania. Nie ma co lamentować nad katastrofą. Obaj mężczyźni zdają się to rozumieć. Zaznaczyłem sobie teraz taki fragment. Może banalny. Ale w gruncie rzeczy, jest w nim to czego szukam po swoich traumach.

Kiedy wszystko idzie nam na opak, jakąż radością jest stwierdzić w chwili próby, że nasza dusza okazała się mocna i dumna! To tak, jak gdyby rzucił się na nas niewidzialny, potężny wróg – jedni zwą go Bogiem, inni diabłem – i próbował nas obalić, my jednak stoimy nieporuszeni. Podobnie prawdziwy mężczyzna: ilekroć odnosi wewnętrzne zwycięstwo, czuje nieopisaną dumę i radość, choć na zewnątrz może ulec przemocy. Zewnętrzna porażka przekształca się w szczęście najwyższego i najtrudniejszego rodzaju.

[Foto: Kruki w świetle wschodzącego słońca, Suwalszczyzna, sierpień 2021]

Grek Zorba, N. Kazantzakis

Grek Zorba, Nikos Kazantzakis

Wyd.: Znak, 2021

Tłum.: Ireneusz Kania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *