Mała apokalipsa

Stał egzemplarz nielegalnej Małej apokalipsy Tadeusza Konwickiego na honorowym miejscu w biblioteczce jednego z moich licealnych kolegów. Prawdopodobnie u niego przeglądałem książkę. Albo może zupełnie w innych okolicznościach. To nie ma zupełnie znaczenia, poza tym, że zupełnie mi nie podpasowała i w zasadzie na to pytanie “Czy czytałeś Małą apokalipsę” niezmiennie przez lata odpowiadałem: „nie znam, coś mi w niej nie pasowało”. Zaczytywaliśmy się przede wszystkim w Hłasce. Obu autorów można było zdobyć do pewnego czasu wyłącznie w drugim obiegu. Oficjalnie nie byli drukowani.

W ostatnich tygodniach przy różnych okazjach trafiałem na ten tytuł Konwickiego, aż uznałem, że czas przeczytać.

I już wiem dlaczego mnie nie zainteresowała. To zupełnie nie moja estetyka, styl, pomysł.

Początek wymęczyłem strasznie, momentami usypiając i zastanawiając się, o co chodzi z fenomenem takiej prozy: “płytka, biała czeluść stronicy”, “kolektyw ujednoliconych chmur”, “pocisk lęku przed wiecznym nieznanym albo nabój rozkoszy poznania okruchu prawdy”, “jak wielki latawiec płynął przez dachy miasta spłacheć słonecznego światła

Straszne to wszystko. Napuszone, nadęte. W jednej trzeciej książki chcę zrezygnować z tych dywagacji starzejącego się pisarza-opozycjonisty. Ale zaczyna się coś dziać. Pada propozycja popełnienia spektakularnego samobójstwa przeciw reżimowi. Samobójstwa symbolu i dialogi jakie bohater prowadzi wspólnie z twórcami tej koncepcji, są wyjątkowo smaczne. Precyzyjne, dobre, pokazują ten szary PRL, który wszystkich uwikłał i wymęczył, w którym nawet opozycja nieco spsiała.

I zdarzają się zdania, które można by zapisywać i zapamiętywać. A może nawet zastanawiać się nad ich aktualnością, mimo, że zmienił się system i czasy.

Polskę zgwałcono. Długo broniła się, gryzła zębami, drapała pazurami, aż wreszcie uległa. I znalazła rozkosz w tej biernej, niechętnej uległości. I odczuła dwuznaczną, dziwną, odrobinę plugawą przyjemność w zgwałceniu. Leży na rozstajach europejskich i rypią ją chamy.

Ale to za mało. Męczy mnie okrutnie ta alegoryczna i deliryczna spowiedź i podróż. Pod koniec klikam już tylko kolejne strony, byle szybciej. Bo mnie po prostu to nie interesuje. Ten styl, taki sposób prowadzenia fabuły. Nic.

Może szkoda. Ale zastanawiam się, czy gdyby nie fakt, że Mała apokalipsa jest krytyką PRL-owskiej rzeczywistości i była zakazana przez cenzurę, to czy faktycznie zyskałaby aż taką popularność.

[foto: PKiN/fotopolska.eu]

Mała apokalipsa, T. Konwicki

Mała apokalipsa, Tadeusz Konwicki

Wyd.: Agora, 2011

2 komentarze do “Mała apokalipsa”

  1. IX Symfonia Szuberta w porównaniu z symfoniami Beethovena też jest statyczna, pełna dłużyzn, a jednak dziś uznaje się ją za nowatorskie arcydzieło. Proza Konwickiego też jest statyczna, oniryczna, poetycka i jeśli czytamy ją jak kryminał Dana Browna w stylu „co dalej”, „kiedy zacznie się coś dziać”, no to nie nie ma sensu się męczyć. Lepiej sięgnąć po coś napisanego „po bożemu”.
    Ale jeśli kupujemy jego styl, a ja kupuję, to jest uczta dla ducha.

    No i nie widzę nic napuszonego w wyrażeniu „płytka, biała czeluść stronicy „. Jak się nazywa ten fenomen? Poezja.

    1. Dlatego wolę napisać, że to ten rodzaj wrażliwości, który mi nic nie robi. Na mnie nie działa. Ale może działać na innych. Świetnie.
      I tak jak napisałem wyżej – o ile same dialogi, a właściwie przemyślenia w nich przemycane były świetne i mnie przykuwały, o tyle całość już zupełnie nie.
      A przy poezji niestety jest zawsze ryzyko popadnięcia w pompatyczność i grafomanię.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *