Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku

Pavol Rankov umieścił swoją opowieść w Levicach, słowackim miasteczku, które w wyniku wichrów historii znalazło się na Węgrzech. Andrea Tompa opowiada o Węgrach i Żydach, którzy nie zmieniając miejsca zamieszkania znaleźli się w Rumunii. Do każdej z tych sytuacji pasują słowa Zbigniewa Kadłubka, które przytacza Zbigniew Rokita w Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku w odniesieniu do Ślązaków.

Zbigniew Kadłubek nazwał Ślązaków osiadłymi nomadami: tkwią w jednym miejscu od tysiąca lat, zmieniają się tylko kraje, w których przychodzi im tkwić. 

Książka Rokity opowiada o “starych piastowskich ziemiach”, które po drugiej wojnie światowej wróciły do „macierzy” i z których komuniści próbowali wymazać faktyczną pamięć historyczną. Równocześnie jest to opowieść o skomplikowanych dziejach terenów, będących na styku różnych kultur i w przypadku których zmieniały się państwa, władcy, zaś ludzie – niekiedy mieszkający tuż obok siebie – uznawali się, za przynależących do innych narodów. Co oczywiście nie przeszkadzało im w przyjaźniach, sąsiedztwie.

To w końcu książka o wielu niewygodnych prawdach, jak choćby tej, że na terenie dzisiejszej polski żyje wiele potomków “dziadków z Wehrmachtu” i dla których, wojna miała zupełnie inny wydźwięk.

Dla Katowic czy Chorzowa wojna zaczyna się w 1939 roku, dla Gliwic, Zabrza czy Bytomia – zacznie się dopiero w 1945. I dlatego słowo „przedwojenny” w moich stronach nie jest zbyt użyteczne. Tu pyta się, czy coś jest „poniemieckie”. Tu rok 1939 nie stanowił cezury, dla cywila różnica między rokiem 1939 i 1940 często nie była szczególnie wyraźna.

Dopiero w ostatnich latach prawdziwa historia Śląska zaczyna przebijać się przez propagandowy obraz wykreowany w PRL-u. Oczywiście z racji pewnych “antyniemieckich fobii” obecnej partii rządzącej, ten przekaz będzie wyjątkowo niewygodny. Wspominałem niedawno książkę Poniemieckie Karoliny Kuszyk. Rokita idzie głębiej – nie interesuje go wyłącznie historia tuż przed i po 1945 roku, ale poszukuje korzeni swojej rodziny – niemieckiej, polskiej, śląskiej? Opowiada o regionie, przez pryzmat własnych wspomnień i potrzeby uporządkowania oraz zrozumienia świata, o którym przez wiele lat mówiło się półsłówkami lub nie mówiło wcale. To nie jest łatwe zadanie pisać historię przez pryzmat wspomnień własnej rodziny oraz ludzi, do których dociera jako reportaż. Można utknąć w szczegółach, anegdotkach i opowiastkach, które dla czytelnika w pewnym momencie okażą się nużące. Zbigniew Rokita niebezpiecznie balansuje na granicy właśnie takiej szczegółowości lub włączania pobocznych wątków, jednak generalnie udaje mu się zaciekawić. Niesłychaną historią, o której wolelibyśmy często nie wiedzieć. Jak to jest, gdy w polskiej szkole dzieci są pytane o powstańcze tradycje w rodzinie, podczas gdy większość uczniów miała przodków właśnie w Wehrmachcie (nie zawsze z własnej woli).

Jeden z rozmówców autora tak mówi o sobie:

Nie przekraczaliśmy granic, to one nas przekraczały. Moi przodkowie nie przyjechali tu jako okupanci, przyjechali w XVIII wieku, bo pruski król zaprosił na Śląsk rzemieślników. Jesteśmy obywatelami Polski, a przy tym jesteśmy narodowości niemieckiej. Jesteśmy u siebie, nie w jakiejś tam diasporze. Chcemy być traktowani jak ktoś, kto tu był i został. Bo kto mi da gwarancję, że za sto lat nie będzie tu innego państwa?

Sam Rokita również opowiada o odkrywaniu śląskości – własnej, oraz dla siebie. I też ma świadomość pewnych przekłamań i mitologii, w które chce, lub nie chce wierzyć. Ten dystans do siebie i własnych ograniczeń jest jednym z ciekawszych elementów opowieści. Zwłaszcza, że nie jest rdzennym Ślązakiem, ba, w młodych latach był jednym z wielu, którzy śląskość wyśmiewali.

Moja babka ojczysta z lwowskiego ojca i góralskiej matki.

Mój dziadek ojczysty z podczęstochowskiej wsi.

Moja babka macierzysta z Górnego Śląska.

Mój dziadek macierzysty z podkarpackiej wsi.

To przepis na dzisiejszego Ślązaka.

Historia jest znacznie bardziej skomplikowana niż ta płynąca z propagandy partyjnej o narodach. 

Na koniec jeszcze jeden suplement. Istnieje grupa felietonistów, dziennikarzy, którzy z uporem maniaka próbują przekonać, że gospodarka Polska lat 70. (“za Gierka”), to w porównaniu z tym, co zrobił w latach 90. Balcerowicz, było prawdziwe eldorado. Bezrobocie nie istniało, rozwijał się przemysł, zaś polskie produkty miałyby szansę podbić świat (gdyby ktoś dał im szansę). Do swojej koncepcji przekonują wiele osób, prezentując różnego rodzaju zestawienia liczbowe (pomijając oczywiście wartość produkowanych w PRL-u statystyk). Może więc zostawię fragment, którego suche liczby opisujące “rajskie życie” nie uwzględniają. Za autorem oddam głos Jolancie Wadowskiej-Król:

Na tych ulicach wokół kominów mieszkali biedni ludzie, byle co zarabiali w tej hucie cynku. Domy stały jeden koło drugiego, podwórka były ciasne, malutkie, tak jak izby. Ołów wyrzucany z kominów huty był wszędzie. Nie dało się przed nim uciec. Dzieci go wdychały, zjadały. Do wód gruntowych też na pewno to przechodzi. Szyby trzeba było ciągle myć, ale one nie były brudne, tylko takie siwawe. Powietrze było żółtawoszare.

– Jedzono z przydomowych ogródków?

– O ogródkach przydomowych nie było mowy. Nie rosło tam nic, nie było żadnej trawy. Ogródek pierwszy był już dalej, ponad pół kilometra. Uprawiał go jeden człowiek, który sprzedawał pietruszeczkę, jarzynki, moja mama kupowała, bo miałam małe dziecko, myślała, że jak z ogródka, to zdrowe. A było zatrute.

[…]

Wadowska-Król z pielęgniarką Wiesławą Wilczek roznoszą po domach wezwania do stawienia się na badania. Jedna idzie lewą stroną ulicy, druga prawą, chodzić muszą same. Początkowo roznosili listonosze, ale wezwań było zbyt wiele i się zbuntowali.

Hager-Małecka ostrzeże szopienicką lekarkę: „Przygotuj się na to, że możemy siedzieć”. Ujawniać katastrofy ekologicznej nie wolno, bo w Polsce Ludowej nie ma ołowicy, nie ma zatruć ani epidemii. W Polsce Ludowej wszystko jest cacy, a górnośląski proletariat tryska zdrowiem. W Polsce Ludowej to, że wdychanie dymu z huty cynku szkodzi zdrowiu, jest tajemnicą państwową.

[…]

– Tam twierdzili, że w hucie założyli filtry. Ale w nocy, opowiadają miejscowi, strasznie się dymi, z kominów i tak idzie żółte powietrze. Jeden hutnik mi mówi, ojciec dzieci: „Pani, jakbyśmy wszystko robili z tymi filtrami, tak jak nam kazali, tobyśmy nic nie zarobili. W nocy musimy luft dać, żeby normę wyrobić”. To mówił ojciec dzieci, a pan pyta o ich świadomość? Ja panu zresztą pokażę filtr. – Wychodzi z pokoju, szuka filtra po domu, po chwili wraca z serwetką. – Proszę spojrzeć. To mi podarowała jedna z pań, która tam mieszkała.

– Nic nie rozumiem, to jest serwetka.

– To jest filtr, takie zakładali w hucie. Materiał z dziureczkami, a jak były już zapylone całkowicie, to zabierali je ludzie, prali i obrusy sobie z tego robili.

Helena Kowalik pisze w 1983 roku w „Ekspresie Reporterów”: „Z tajnego archiwum KW wydobyto protokół spisany w roku 1974 podczas narady w sprawie dzieci z ołowicą. Wtedy po raz pierwszy wyszło na jaw, że filtry zainstalowane w kominach szopienickiego kombinatu to atrapa, trzysta pięćdziesiąt metrów od fabrycznych murów zapylenie powietrza przekracza normę tysiąc razy”

[Foto: Hałda Szarlota]

Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku, Z. Rokita

Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku, Zbigniew Rokita

Wyd.: Czarne, 2021

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *