W świecie, w którym jedynym prawodawcą i regulatorem jest systematycznie dokonywana według z góry powziętego planu zbrodnia, zagrożenia i niebezpieczeństwa się nie kończą, ich fazą finalną może być dopiero jej spełnienie, pełna realizacja, po której nie pozostaje już nic.
Robiłem porządku na czytniku i trafiłem na Czarne sezony wspomnienia z czasów Zagłady Michała Głowińskiego, autora wspaniałej Złej mowy. Urodzony w 1934 roku, w chwili wybuchu II wojny światowej miał więc pięć lat. Jego autobiografia to spojrzenie, co prawda już z perspektywy dorosłego, ale próba odgrzebania wrażeń i refleksji jakie mógł mieć kilkuletni chłopak.
Nie da się tej książki, w której Głowiński opisuje swoje dziecięce lęki związane z ciągłym ukrywaniem się, wszechobecnym zagrożeniem, bycie ofiarą bez żadnych praw, czytać nie mając w głowie doniesień z Ukrainy. Gdzieś przeczytałem wypowiedź kogoś w mediach, że ma nadzieję, że te traumatyczne przeżycia “gdzieś się rozmyją”, zwłaszcza w przypadku tych najmłodszych. Lektura wspomnień Głowińskiego powinna pozbawić takich złudzeń, czy raczej pobożnych życzeń..
Skończyłem osiem lat i zdawałem sobie sprawę z położenia, w jakim się znajdowałem. Strach jest znakomitym nauczycielem i szybko pozwala na rozeznanie we własnej sytuacji, sprzyja uświadomieniu, na co jest się skazanym – i oducza nie tylko od dziecięcych fantazji i majaczeń, ale też nie pozwala na skrystalizowanie dziecięcych zainteresowań.
Sposób pisania Głowińskiego pokazuje, że często nawet błahe i krótkotrwałe wydarzenia, jeśli tylko wiązały się z jakąś grozą – z perspektywy dziecka – potrafią zostać w umyśle na długie lata.
Nie wiem, jak długo przebywaliśmy w piwnicy, zapewne kilka godzin, ale nawet gdybym wiedział, nie miałoby to większego znaczenia, takiego czasu nie da się mierzyć zwykłymi miarami, w momentach tego rodzaju zegarki okazują się narzędziami mało przydatnymi. Myślę tak również dlatego, że przebywanie w piwnicy trwa we mnie do dzisiaj, nie skończyło się wraz z otworzeniem drzwi – i to nie tylko dlatego, że z chwilą, w której skończyło się to konkretne zagrożenie, nie przeminęło niebezpieczeństwo;
Przed wybuchem wojny w Polsce żyło około 2,5 miliona ludności żydowskiej. Przetrwało około 400 tysięcy, co oznacza, że ci którzy przeżyli mieli niesłychane szczęście. Dużo o tej roli przypadku pisze autor, zwłaszcza, że przeżył nie tylko on, ale również jego rodzice i dziadkowie.
W historiach, które złożyły się na Zagładę, nie ma analogii nawet do najokrutniejszych epizodów z Biblii. Księga, także w tych fragmentach, w których nie ustrzegła się opowiadania o wydarzeniach porażających czy wręcz potwornych, ustanawiała zawsze pewne wartości, przyjmowała, że w świecie istnieje pewien porządek, mający swoje sensy. W Zagładzie niczego takiego nie było, skoro działał system zbrodni, a w tym, co sprzyjało ratowaniu ludzkiego życia, ogromną rolę odgrywały przypadki – ciemne i nieogarnione, nie dające się opanować, zrozumieć, uładzić.
[…]
Kiedy myślę teraz o ukrywaniu się po aryjskiej stronie, o ucieczce przed śmiercią, zdumiewa mnie, jak wielką rolę grał w tym przypadek. Przypadek fortunny lub niekiedy pozornie fortunny bądź pozornie niefortunny, decydujący o przetrwaniu lub zatracie, o życiu lub śmierci. Przypadek momentalny i nie tylko nieoczekiwany (każdy jest taki), ale zaskakujący, irracjonalny, kłócący się z wszelkimi regułami prawdopodobieństwa.
Nie jest możliwy po latach powrót do emocji i spojrzenia, jakie miało dziecko, choć Głowiński stara się jak najbardziej opowiadać o tym, co wówczas mu się wydawało, czasami konfrontując pewne wydarzenia z faktami, możliwymi do sprawdzenia w innych źródłach. Miałem wrażenie, że czasami za dużo jest tego przypominania i asekuracji, że nie musiało tak być jak on pamięta.
Ostatni rozdział – znów ważny w kontekście aktualnych wydarzeń, dotyczy historii, która zdarzyła się autorowi już po zakończeniu wojny. Chodzi o wstrząs, jakiego doświadczył, gdy w 1949 roku w jednym z tygodników zobaczył tytuł “Niemcy są ludźmi”.
Kilka lat po Zagładzie nie mogłem pojąć, że taka formuła w ogóle przeszła komuś przez pióro. Gdybym przeczytał: Niemcy są zbrodniarzami, złoczyńcami, oprawcami, barbarzyńcami, mordercami, to by mnie nic nie zastanowiło, uznałbym, że zdanie takie głosi prawdę niezbitą i bym go nie zapamiętał.
[…]
Mój obraz Niemców, a właściwie Niemca, gdyż w jednostkę i to, co ona robi, wcielała się cała nacja, był nader prosty: to ten, który w każdej chwili chce mnie – ciebie, jego – zamordować. I niechybnie to uczyni, gdy wpadnie się w jego ręce. Jest bowiem zbrodniarzem i ma jeden tylko cel: zabijanie takich jak ja – i wielu innych.
[…]
Bałem się Niemców i ich nienawidziłem. Gdyby mi ktoś wówczas powiedział, że istnieją „dobrzy Niemcy”, nie uwierzyłbym, że tacy chodzą po świecie;
A skoro tak właśnie jest. Skoro Niemcy nie mogą być ludźmi, to co ze sztuką? Co z J.S. Bachem, Tomaszem Mannem i wieloma innymi? Jedynym sposobem zdaje się budowanie mentalnych granic i definicji.
Bacha pokochałem od pierwszego słyszenia, namiętnie i bezkrytycznie. I szybko uznałem, że jest największym kompozytorem, jaki kiedykolwiek pojawił się na świecie (temu młodzieńczemu poglądowi pozostałem wierny do dzisiaj). Śledziłem drukowane w gazetach programy, by nie pominąć żadnego utworu Bacha, jaki Polskie Radio nada. Nie myślałem o tym, że był Niemcem. Bach był dla mnie Bachem, tak jak Mozart – Mozartem, Beethoven – Beethovenem, Brahms – Brahmsem. Kategoria muzyki niemieckiej przestała istnieć – i to nie tylko dla mnie, myślę, że było to zjawisko szersze.
Ciekawe są te rozważania dojrzałego człowieka, który wie, że pewnych lęków i uprzedzeń nie jest w stanie się pozbyć, a jednak udało mu się, np. w Złej mowie pokazać, jak propaganda komunistyczna karmiła się antyniemieckością, a ja wcale nie odczułem wówczas jakichś uprzedzeń. Głowiński w Czarnych sezonach wyjaśnia, że początkowo ta antyniemieckość w jego przypadku padła na bardzo podatny grunt, jednak dość szybko zaczął zauważać jej obłudę i przesadę, związaną choćby z figurą “dobrego Niemca”, czyli tego z NRD.
[Foto: Brama getta na skrzyżowaniu ul. Leszno z ul. Żelazną., ŻIH]
Czarne sezony, Michał Głowiński
Wyd.: Wydawnictwo Literackie, 2002