Proszę bardzo

Złamanie jest dobre na depresję. Nieoczekiwana leworęczność przemieszcza uwagę z pełnego motyli żołądka na teren zadań elementarnych, takich jak mycie, wkładanie spodni, zapinanie guzików, zasuwanie zamków błyskawicznych i wiązanie sznurowadeł.

Z plakatów od czasu do czasu spogląda na mnie Anda Rottenberg z okładki swojej nowej książki. Ja zaś postanowiłem sięgnąć do wydanej niemal dziesięć lat temu autobiografii Proszę bardzo. To podróż po świecie nie tylko dzieciństwa, ale również próba uporządkowania historii własnej rodziny. Po wielu, wielu latach. Rottenberg pisze, że nigdy nie miała takiej potrzeby. Sięgania i zrozumienia korzeni, przyszło to do niej dopiero później. A ma co opowiadać. Matka była Rosjanką, która przeżyła oblężenie Leningradu. Po ucieczce trafiła na Syberię, gdzie poznała ojca autorki – polaka o żydowskich korzeniach. Anda Rottenberg urodziła się w Nowosybirsku, po wojnie cała rodzina zamieszkała w Polsce. Tych rodzinnych relacji i powiązań jest czasem zbyt dużo, ale całość jest napisana w znacznie ciekawszy sposób, niż choćby Fałszerze pieprzu Moniki Sznajderman.

To również książka o życiu w biedzie, na uboczu. Matka Rosjanka, dziwne imię i żydowskie nazwisko nie są wielkimi atutami. No i w końcu to książka o depresji. Choć ta jest widoczna przede wszystkim w tle, w codziennym zabieganiu, presji, frustracjach, w tym ogromnym balaście, jakim było zmaganie się z synem uzależnionym od narkotyków, przy całkowitej utracie nadziei, że wyjdzie kiedykolwiek z nałogu. A w końcu wieloletnie poszukiwanie zaginionego i kolejne wizyty w celu rozpoznania ciała.

Mimo pewnego chłodu w relacjach z ludźmi (również najbliższymi) autorka pisze o niemal wszystkich z ogromnym szacunkiem. Może nie ciepłem, ale na pewno szacunkiem. Przede wszystkim zaś pokazuje jak skomplikowane bywają losy ludzi i że fraza “prawdziwy Polak” to jakaś monstrualna karykatura, stworzona przez tych, którzy nie wystawiają nosa dalej, niż poza granice swojego życia.

W tej całej codziennej szarpaninie, w tym ustawicznym nienadążaniu za uciekającym życiem, w gonitwie za pieniędzmi, żeby związać koniec z końcem, i w ucieczce przed wierzycielami – mama zapomniała o uczuciach. Nie one się liczyły, lecz obowiązek ratowania człowieka, przy czym w kolejce do ratowania stał nie tylko ojciec, ale też jej matka i jej siostra, które pozostawały w dalekim Nowosybirsku bez pracy i bez środków do życia. Mama nie mogła sobie pozwolić na uczucia, ponieważ one osłabiają, kierują energię w niewłaściwą stronę, pozbawiają chęci do czynu, a w tamtym czasie tylko czyn miał jakiś sens, tylko czyn pozwalał dalej żyć. Życie było najważniejsze. Nie po to przetrwała blokadę Leningradu, żeby się teraz rozkrochmalić, usiąść z założonymi rękami i czekać na to, co przyniesie los.Wiadomo przecież, czego się można spodziewać od losu. Mama nie czytała Tadeusza Borowskiego ani nie słyszała o Primo Levim, nie należała do tych, którzy przeżyli tylko po to, by zostawić świadectwo i odejść. Mama dawała świadectwo przez całe życie, pielęgnowała pamięć o leningradzkim głodzie, ustawiczne napełniając spiżarnię wszelkimi dostępnymi metodami. Wszystko inne – prócz samego życia oczywiście, a życie oznaczało jedzenie – było mniej ważne i z biegiem czasu coraz bardziej traciło na znaczeniu.

[…]

Tym bardziej więc nie umiałam jej okazać ani wdzięczności, ani miłości. Wtedy wyznała, że zna swoje pedagogiczne błędy, powiedziała, że kiedy się rodzi dziecko, trzeba wybrać jakąś metodę wychowawczą, i ona wybrała metodę surową, bez pochwał i karesów; byłam jedynaczką, nie mogła mnie rozpieszczać, żebym nie wyrosła na egoistkę; chciała tylko mojego dobra, a teraz już nic się tu nie da zmienić, bo nie urodzi mnie po raz drugi i nie wychowa inaczej. Ale nawet wtedy nie umiałam się rozpłakać i paść jej w objęcia, choć przecież kochałam ją nie mniej, niż ona kochała mnie. Zrobiłam herbatę i zadzwoniłam do znajomego kardiologa, żeby jej zbadał serce. To umiałam.

[…]

Nie wstydziłam się ani swojej matki, ani swego syna, choć pod koniec życia mama już zupełnie nie zważała na formy, mówiła każdemu, co o nim myśli, nosiła na co dzień grube, męskie kalesony w niebieskim kolorze i w dodatku nie kryła się ze swoim niestosownym, nielicującym z wiekiem romansem. Mój syn natomiast był narkomanem i złodziejem, który złamał wszystkie zasady honorowego życia, ale chyba nie utracił resztek godności; wiedział, czego ma się wstydzić, przynajmniej przede mną. Dlatego zostawił kartkę z czytelnym rozpoznaniem sytuacji – „po tym, co uczyniłem, nie zechcesz…” – i nie szukał później mojej pomocy. Tak więc dziedziczyliśmy po sobie spiralę wstydu, w każdym pokoleniu inaczej ulokowanego, w odmienny sposób zasłaniającego rzeczywistość.

[fotografia z książki, A. Rottenberg z koleżankami z liceum]

Proszę bardzo, A. Rottenberg

Proszę bardzo, Anda Rottenberg

Wyd.: WAB, 2009

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *